Innym kandydatem do opisania w tym artykule był drugi mecz finałów konferencji w 2009 roku przeciwko Cavs, przegrany po game-winnerze LeBrona (cytując bohatera "Poranku kojota" - to bolało "jak drzazga w fiucie", szczególnie gdy oglądało się to w swoje urodziny, a taką właśnie nie-przyjemność miałem ja...). Co więc mogło być dla mnie bardziej bolesnego? Co mogło bardziej zapaść w moją pamięć w kategorii "Whyyyyy..."? Ano właśnie ten mecz w nocy z niedzieli na poniedziałek, z 21 na 22 marca, mecz rozgrywany w O-Town, mecz który spowodował, że poniedziałek miałem tak zły, że warczałem na ludzi w... szkole.
Ten mecz był rozgrywany w niedzielę i szczęśliwym trafem - był transmitowany w TVN na żywo! Tak - TVN kiedyś transmitował mecze NBA na żywo, w piątek było jedno spotkanie, w niedzielę drugie. Mecz, o którym mowa zaczynał się o godzinie 23 (albo o północy, dokładnie nie pamiętam) czasu polskiego. Niby wcześnie, ale pobudka do szkoły po nocnych emocjach związanych z NBA mogłaby być utrudniona. Dlatego po negocjacjach w rodzicami, 14-letni wówczas, podjąłem decyzję, że mecz sobie nagram na kasetę VHS, o 5 rano mama wstająca do pracy obudzi mnie i obejrzę sobie to spotkanie nie znając wyniku (było to dużo łatwiejsze niż dzisiaj, bo nie było smartfonów pushujących nas informacjami z naszych ulubionych aplikacji).
Wstałem o tej 5 bez problemu, mimo że byłem wtedy strasznym śpiochem i w normalnych okolicznościach budzony o 5 rano byłbym obrażony na cały świat. Ale nie tego poranka. Bo wówczas w głowie miałem jedną myśl - obejrzeć moją ukochaną drużynę w akcji! Przewinąłem kasetę (jak moje córki przeczytają to za kilka lat to pewnie pomyślą sobie: "co to k***a znaczy przewinąć kasetę"), wcisnąłem PLAY i zacząłem oglądać mecz.
Sezon 1998/99 (a w zasadzie po prostu 1999) był skrócony z powodu lockoutu, rozpoczął się dopiero w lutym 1999 roku i liczył łącznie po 50 spotkań każdej ekipy. Spotkanie z Lakers miało oczywiście dodatkowy ładunek emocjonalny w postaci Shaqa, choć był to już trzeci jego sezon po odejściu z Orlando. W pierwszej piątce Magic występowali wówczas: Penny Hardaway, Nick Anderson, Matt Harpring, Hoace Grant i Isaac Austin. W Lakersach brylował wspomniany już O'Neal, choć tego dnia to Kobe Bryant dał się drużynie z Florydy najbardziej we znaki.
Magic przed tym spotkaniem mieli bardzo dobry bilans 18-7, rywale podobny - 17-9. Można było zatem spodziewać się wyrównanego spotkania na dobrym poziomie. Początek był obiecujący, Shaq brylował w Lakers lecz nie miał odpowiedniego wsparcia, zaś Magic grali zespołowo, a ich grą dyrygował Hardaway, dzięki czemu po pierwszej kwarcie gospodarze prowadzili różnicą 5 oczek. Jeszcze lepiej było w drugiej kwarcie, w której za zdobywanie punktów w efektowny sposób wziął się Penny, a Magic stopniowo powiększali przewagę, która w połowie spotkania wzrosła do aż 20 pkt.
Chyba nie muszę pisać, że byłem wówczas w siódmym niebie i nawet nie dopuszczałem do siebie myśli, że Magic mogą ten mecz przegrać... Banan na twarzy od ucha do ucha towarzyszył mi przy rozpoczęciu drugiej połowy, ale...
...pewien osobnik postanowił go zniszczyć. Po zmianie stron nadprzyrodzone siły wstąpiły w Kobego Bryanta, który zaczął trafiać dosłownie wszystko. To właśnie gracz z nr 8 dał Lakersom sygnał do ataku, z którym Magic nie mogli sobie poradzić, choć w grze próbował ich utrzymać debiutant - Michael Doleac. To było jednak zbyt mało na Bryanta i spółkę, którzy już w trzeciej kwarcie zniwelowali prowadzenie gospodarzy do 2 oczek! Pod koniec trzeciej kwarty Magic jednak nieco odskoczyli, a po rzucie Hardawaya na koniec tej odsłony gracze z O-Town mieli 10 pkt przewagi.
Prawdziwym koszmarem okazała się czwarta kwarta, goście kontynuowali natarcie, Kobe kontynuował trafianie, swoje robił O'Neal i nie dość, że przewaga Magic stopniała do 0, to jeszcze wynik zaczął wędrować w drugą stronę, a Lakers tak odsoczyli, że nasi ulubieńcy nie byli już w stanie zmotywować się do pogoni. Ostatnia kwarta zakończyła się rezultatem 41-20 dla LAL, a całe spotkanie goście wygrali 115-104. Bryant zanotował nowy rekord kariery zdobywając 38 pkt, z czego 33 w drugiej połowie. O'Neal dodał 31 pkt i 13 zb. Dla Magic najlepiej punktował wspomniany Doleac - 25 pkt, a 22 pkt i 13 ast dołożył Penny, dla którego był to ostatni sezon w barwach Magic.
Czułem się po tym spotkaniu naprawdę źle. Teraz jako dorosły facet potrafię sobie radzić z takimi emocjami dużo lepiej niż jako 7-klasista. Chciało mi się wtedy dosłownie płakać, w sumie to nawet nie wiem czy nie uroniłem jakiejś łzy. W szkole delikatne ukojenie moim złym emocjom przyniósł kumpel, który był kibicem Suns, antyfanem Lakersów i również oglądał ten mecz, dzięki czemu mogliśmy wspólnie powymieniać niewybredne epitety pod kątem Lakers i Bryanta.
Z perspektywy czasu mam oczywiście podziw dla tego co zrobił Kobe, ale i żal do podopiecznych Chucka Daly'ego, że nie postawili się mocniej w drugiej połowie i nie dali z siebie więcej by wyrwać to zwycięstwo gościom. To było traumatyczne spotkanie, chyba nie miełam nigdy aż takiego doła pomeczowego jak wtedy. Zwycięstwa ulubionej drużyny kształtują kibica, ale porażki również. Ta pozostawiła u mnie wspomnienia, które siedzą w mojej głowie do dziś. I mam nadzieję, że kolejnych tego typu będzie jak najmniej.
Całe spotkanie możecie obejrzeć
TUTAJ (nie polecam ;-)), a obszerny skrót
TUTAJ (to już prędzej).