Dla mnie i Kate, podobnie jak przed rokiem, emocje zlotowe zaczęły się już w środę, bowiem tego dnia przyjechali do nas Piotrek i Skrzatos, by dnia następnego zapakować się z nami do samochodu i udać się w kierunku Torunia. Obaj panowie do miejsca docelowego mieli od siebie kawał drogi (Piotrek – Tarnów, Skrzatos – Niemcy), dlatego postanowili rozbić ją sobie na dwie części, co zaowocowało tym, że zagościli u nas już w środę. Piotrka odebraliśmy z dworca Łódź-Kaliska jakoś przed 17. Skrzatos czekał już na nas ze swoją mamą w Pabianicach i choć pomylili bloki i zaparkowali nie pod tym co trzeba, szybko ich znaleźliśmy. Po przywitaniu ze skrzatosem i pożegnaniu z jego mamą, która od razu udała się do Jędrzejowa, wzięliśmy tobołki i udaliśmy się do mieszkania numer 13 (w tym właściwym bloku ;-)).
Skrzatos uraczył nas kilkoma niemieckimi piwkami (zdrobnienie nieprzypadkowe, były to piwka 0,33), kilka było radlerów, kilka zwykłych, wszystkie bardzo smaczne. Zasiedliśmy więc, uraczyliśmy się złocistym trunkiem, chłopaki odpoczęli nieco po podróży, po czym stwierdziliśmy, że nie ma co w ładną pogodę siedzieć w domu (było cieplutko i świeciło słońce), a zamiast tego lepiej porzucać do kosza. Poszliśmy więc na orlik nieopodal naszego bloku, gdzie „na lajcie” zaczęliśmy grać „friendly games” 1 na 1. W międzyczasie mama Skrzatosa musiała wrócić z trasy, bo okazało się, że zastępca naczelnego w samochodzie w schowku zostawił swój portfel ze wszystkimi dokumentami, kartami i pieniędzmi. Gdy Skrzatos odebrał portfel od mamy i wrócił na boisko, grający samotnie na drugim koszu pabianicki ziomek zaproponował nam grę 2 na 2, na moje nieszczęście zgodziliśmy się...
Dlaczego na moje nieszczęście? – Już wyjaśniam. Otóż jakiś czas temu miałem kciuk w gipsie, podczas gry z kolegami z pracy doznałem jego stłuczenia i naderwania torebki stawowej po tym jak starając się zablokować wyrzucaną z autu piłkę, mój kciuk zaliczył bliskie spotkanie z dłonią wyrzucającego kolegi. Podczas gry 2 na 2 kontuzja mi się odnowiła po ponownym spotkaniu z ręką przeciwnika (tym razem w walce o piłkę), którym to przeciwnikiem był… Skrzatos. Ból był intensywny, ręka spuchła i musieliśmy wrócić do domu, a ja byłem święcie przekonany, że na zlocie sobie nie pogram, co prawie spowodowało depresję u Skrzatosa.
Po powrocie z boiska wykąpaliśmy się i poszliśmy po pizzę na kolację, do pizzy oczywiście piwko na trawienie, ale bez szaleństw, bo przecież nazajutrz rano jechaliśmy w podróż. W międzyczasie rozpocząłem kurację kciuka smarując go Voltarenem i zawijając bandażem w nadziei, że stanie się cud. Po kolacji posiedzieliśmy jeszcze trochę, pogadaliśmy, po czym udaliśmy się na spoczynek, by w czwartek wstać w miarę wcześnie i ruszyć do Grodu Kopernika.
W podróż wyruszyliśmy o godzinie 9.30. Pierwszym przystankiem było mieszkanie moich rodziców w Łodzi, gdzie zostawiliśmy naszego kota – Krasnusia (początkowo nazwałem go Dżej-Dżej, bo był szybki jak Redick, niestety to imię się nie przyjęło…). Następnie wyruszyliśmy już prosto w stronę Torunia, Skrzatos zgadał się z Wrocką, że ona wraz z Mcrockiem jest już w Toruniu i nie mogą się doczekać reszty. Jechało się przyzwoicie, choć okolice Włocławka były nieco rozkopane i tam mieliśmy spowolnienie, mimo to dojechaliśmy do Torunia chwilę przed 13. W międzyczasie odebrałem kilka telefonów i smsów od zlotowiczów chcących się dowiedzieć jak nam idzie podróż.
Gdy zajechaliśmy pod hostel okazało się, że totalnie nie ma tam gdzie zaparkować, tak by za to nie płacić – wszędzie parkomaty! Nie miałem zamiaru płacić za 3 dni stania pod hostelem (w Toruniu soboty też są płatne do godziny 15), zrobiliśmy więc kółeczko w poszukiwaniu jakiegoś miejsca parkingowego. Kółeczko zakończyło się porażką, ale z pomocą przyszedł nam Niv, który jest z okolic Torunia i spędził w nim kawał życia. Wróciliśmy więc pod hostel i oczekiwaliśmy na Niva, który miał nas zaprowadzić gdzieś, gdzie zaparkujemy za darmoszkę.
Wnieśliśmy bagaże do pokoju, Kate i Piotrek zostali na posterunku, a ja ze Skrzatosem zeszliśmy na dół oczekiwać na Niva. W międzyczasie zdzwoniliśmy się z Wrocką i Mcrockiem, którzy po chwili wyłonili się zza rogu i po przywitaniu (Mcrock widząc moją zabandażowaną rękę przywitał mnie tekstem – „co żeś zrobił sieroto” :D) dołączyli do Kate i Piotrka, ja ze Skrzatosem dalej czekałem. Po chwili zza innego rogu wyłonił się Niv, który po przywitaniu został naszym przewodnikiem. Nawet z nim na pokładzie nie było łatwo znaleźć parkingu, ale udało nam się w końcu zaparkować koło jakiegoś budynku mieszkalnego, po czym pomaszerowaliśmy w trójkę na ulicę Jęczmienną (tam mieście się hostel Orange Plus). Podczas marszu trochę zmokliśmy, bo deszcz stwierdził, że akurat ma ochotę popadać, pomyśleliśmy – „no dobra, lepiej teraz niż później, kiedy będziemy chcieli iść na orlik”.
Gdy dotarliśmy pod drzwi hostelu tam już czekał na nas Allen35, po przywitaniu z którym weszliśmy na drugie piętro do pokoju nr 8. Tam byli już kolejni zlotowicze – Biały i Zając. Przywitaliśmy się, po czym zadzwonił Ademek, że właśnie kupił mapę Torunia i również do nas pędzi. Faktycznie pędził, bo dosłownie po chwili był już na miejscu. To oznaczało, że z 11-osobowej ekipy noclegowej brakowało jeszcze tylko Kimiego, ale on miał być zgodnie z planem później. Wszyscy byli trochę głodni po podróży, dlatego stwierdziliśmy, że idziemy na miasto – rzecz jasna pod przewodnictwem Niva. Przewodnik polecił nam kilka miejsc, z których większością głosów wybraliśmy naleśnikarnię Manekin.
W Manekinie osób było sporo, ale udało nam się znaleźć dwa stoliki, co prawda mnie przypadło miejsce w przejściu, ale było ok. Wzięliśmy po piwku, zamówiliśmy naleśniki po czym dostrzegliśmy chłopaka w czapce Miami Heat, czego nie omieszkaliśmy skomentować, to z resztą wzbudziło dyskusję między innymi o LeBronie i Jasonie Kiddzie na ławce trenerskiej Nets. Po zjedzeniu naleśników poszliśmy na lody, nie każdy ja zamówił, bo niektórzy byli już pełni (z resztą ci co zamówili też byli pełni, ale Niv tak lody zachwalał, że część się skusiła). Lody faktycznie były świetne, a podczas wędrowania z nimi w stronę Wisły dostaliśmy mrożącego krew w żyłach smsa od Kimiego...
Kimi napisał (ujmę to własnymi słowami, bo sms nie nadaje się do cytowania ;-)), że skręcił na dworcu nogę w kostce i niestety do nas nie przyjedzie, bo właśnie siedzi z nogą obłożoną lodem. W kolejnym smsie dodał, że moooże jak z nogą będzie lepiej to dojedzie nazajutrz rano. Zrobiło nam się przykro, że taki wytrwały zlotowicz jak Kimi (dotychczas na wszystkich zlotach) nie zawita do nas przez kontuzję, po czym… dostałem kolejnego smsa, że jednak się od jego obecności nie wymigamy – skubaniec robił sobie z nas jaja! :D No ale najważniejsze było, że jedenasty noclegowicz pojawi się na zlocie, wróciliśmy więc z dobrych humorach do hostelu z myślą o tym by się przebrać i wykorzystując ładną pogodę – udać się na boisko. Tak też zrobiliśmy. Ja rozochocony również postanowiłem wystawić kciuk na próbę i zagrać, zawinąłem wcześniej rękę bandażem, posmarowałem Voltarenem i stwierdziłem: „Niech się dzieje wola nieba.”
Na orliku przywitał nas pan Andrzej (choć szczerze mówiąc nie mamy pojęcia jak on miał na imię, sami go tak ochrzciliśmy, Andrzej do niego pasowało :D), który poprosił żebyśmy nie wieszali się na obręczach. No ale jak to bywa z zakazami, czasem są po to by je łamać, dlatego Zając postanowił sprawdzić swój wyskok i złapał się obręczy, co spowodowało groźna minę i słowa pana Andrzeja. Więcej się nikt nie wieszał, trzeba było z opiekunem orlika żyć dobrze, bo boisko nie dość, że rzut beretem od hostelu, to naprawdę bardzo fajne. Po krótkiej rozgrzewce podzieliliśmy się na dwa zespoły i zaczęliśmy grać 4 na 4 z jedną zmianą. Kto był z kim – nieważne, dojdziecie może po zdjęciach ;-) Grunt, że grało się fajnie, mecz był wyrównany, atmosfera przyjazna, choć gra męska i twarda. W międzyczasie zadzwonił Kimi, że jest już na dworcu (który również był blisko orlika) i żeby nie przerywać gry wysłaliśmy po niego Kate i Wrockę, które kibicowały i robiły zdjęcia. Gdy Kimi dotarł zrobiliśmy przerwę na przywitanie, pośmialiśmy się z jego jajcarskiego smsa, pograliśmy jeszcze z godzinkę i postanowiliśmy wracać do Orange Plus.
Ponieważ zbliżała się godzina zamknięcia Biedronki (która oczywiście była blisko hostelu – tam wszystko było blisko :D), stwierdziliśmy że nie kąpiemy się ani nie przebieramy, lecz idziemy na zakupy, a wspomnianymi czynnościami zajmiemy się później. W międzyczasie Niv musiał opuścić nasze szeregi i udać się do pracy. W pokoju został tylko Allen, który złożył stosowne zamówienie u reszty. Zakupy poszły sprawnie i po powrocie do hostelu i zażyciu prysznica rozpoczęliśmy część wieczorną. W międzyczasie część ekipy poszła jeszcze do McDonald’s na kolację, a ich nieobecność ci co zostali (ja, Kate, Biały i Allen) postanowiliśmy wykorzystać na sprawienie im niespodzianki. A mianowicie wykleiliśmy na ścianie wielki napis: IV ZLOT FANÓW ORLANDO MAGIC TORUŃ 2013. Naklejał Biały, ja podawałem, a Kate i Allen wspierali nas i zabawiali różnymi gadkami. Efekt robił wrażenie, co można zobaczyć na zdjęciach, zrobił też wrażenie na reszcie, która wróciła z kolacji. W tym momencie przyszła też pora na koronację, jak pamiętacie z poprzedniej relacji, na III Zlocie powziąłem rewanż na Skrzatosie w meczu 1 na 1 za porażkę na zlocie nr 2, nagrodą tym razem były dwa półlitrowe puchary z napisem STOCK :D
[Słów kilka od Skrzatosa: „Romantyczne kolacje w MC” to był nasz taki zlotowy rytuał z Mcrockiem, każdego dnia, jeden raz lub więcej, wybieraliśmy się do McDonalda by wrzucić coś na ruszt. Nie każdy zawsze miał ochotę na takie jedzenie, ale grupa zawsze liczyła więcej niż 2 osoby. Co do kupna alkoholu, znowu trafiłem na niezbyt przyjemną panią, która w sklepie pracowała chyba za karę, ale skoro już tam była to musiałem ją poprosić o profesjonalną obsługę czyli zawinięcie jakże cennych napoi wyskokowych w papier i włożenie w reklamówkę, bo oczywiście sprzedawczyni nie zawsze wie, że tak się robić powinno.]
Teraz mieliśmy już wszystko co potrzebne do wieczornej biesiady, puchary poszły w ruch, rozmowy obfite w tematy koszykówki, Orlando Magic, Streetball Wołomin, itp. również, nikt się nie nudził i panowała świetna atmosfera. By ją jeszcze poprawić puściliśmy ze Skrzatosem piosenkę, którą polecił mi kumpel z pracy, a która została przez nas okrzyknięta hymnem zlotu – możecie posłuchać jej TUTAJ. Gdy wybiła godzina meczu Orlando w lidze letniej, postanowiliśmy obejrzeć to spotkanie. Niestety internet po WIFI działał jakby chciał, a nie mógł, dlatego postanowiliśmy udać się całą ekipą na przedpokój, gdzie był komputer stacjonarny z internetem po kablu, który w miarę nieźle działał, tam oglądaliśmy mecz, niestety bez głosu. Było to spotkanie, w którym game-winnera rzucił Oladipo, mieliśmy zatem powody do wielkiej radości.
Po meczu część osób udała się już na spoczynek, części jeszcze spać się nie chciało, były też towarzyskie mecze w NBA2k13. Ja postanowiłem poleżeć pół godzinki po czym orzeźwiony wstać i jeszcze trochę z resztą posiedzieć, niestety gdy się położyłem zrobiło mi się tak błogo, że obudziłem się… następnego dnia przed południem ;-) W czasie mojego snu część zlotowiczów, która jeszcze nie spała postanowiła uruchomić wyobraźnię i zmodyfikować nieco nasz napis na ścianie. Po wielu godzinach burzliwej rozkminy i litrach wylanych ze śmiechu łez w końcu wyklarował im się ostateczny efekt. Gdy przebudziłem się kolejnego dnia od razu zapytano mnie czy wiem co to jest „fotońon”, nie byłem pewien czy jeszcze się do końca nie obudziłem, czy może inni majaczą przez sen, wszystko zrozumiałem gdy spojrzałem na ścianę, nowa wersja naszego napisu brzmiała: VI WÓDA TMACA RZUL ROLNIG FOTOŃON 1023 :D Przyznacie, że oryginalne? Przy okazji ogłaszam konkurs: co to jest „fotońon” (koniecznie w takiej formie pisowni)? Odpowiedzi proszę umieszczać na shoutbox, nagrody nie ma ;-)
Opis piątku można rozpocząć od cytatu z piosenki „Dziewczyna bez zęba na przedzie” zespołu Kult: „…ten dzień przywitał nas ulewą…”. Deszcz niestety padał intensywnie i bezustannie i dość szybko zdaliśmy sobie sprawę, że z grania w kosza tego dnia mogą wyjść nici. Dlatego też postanowiliśmy rozpocząć turniej w NBA2k13. Do niego zgłosili się wszyscy poza Kate, która jako, że była moim managerem i trenerem, zgodnie z zasadami nie mogła już brać czynnego udziału jako gracz ;-) Szybko rozlosowaliśmy kolejność wyboru drużyn, ustawiliśmy lapka na specjalnym kartonowym podeście i rozpoczęły się emocje związane z turniejem. W międzyczasie, gdy toczyły się już mecze, dojechał do nas Niv. Niewiele myśląc dołączyliśmy Niva do grającej ekipy, która liczyła w tym momencie już 11 osób. Po kilku kolejnych spotkaniach zgłodnieliśmy, podobnie jak dnia poprzedniego skierowaliśmy się więc w miejsce polecone przez przewodnika Niva – tym razem była to pizzeria Montenegro. Tam jak zwykle poza dobrym jadłem i smacznym piwkiem sporo było śmiechu, a Niv zrobił nam lekcję z miejscowego slangu (jak to było – „luntryk”? ;-)). Gdy już się najedliśmy i napiliśmy, nabraliśmy ponownie ochoty na kontynuowanie turnieju w 2k.
Po powrocie do hostelu zaraz zasiedliśmy do kolejnych spotkań, po czym Niv musiał udać się po swoją lepszą połowę, która również miała zaszczycić nas swoją obecnością. Po kilku chwilach do pokoju weszli Kinga i Niv (Allen ścierał akurat rozlaną na podłogę whisky z colą ;-)). Szybkie przywitanie, przedstawianie się, potem kilka minut rozmowy i już nam się wydawało, że także z Kingą znamy się od wieków ;-) Tak sobie siedzieliśmy w pokoju jeszcze jakiś czas grając, rozmawiając i zacieszając, aż w końcu stwierdziliśmy, że deszcz nie może być powodem tego, że cały dzień spędzimy w czterech ścianach hostelowego pokoju. Stwierdziliśmy, że idziemy na miasto. Jednym z celów jakie obraliśmy był klub studencki Kadr – zaraz obok pizzerii Montenegro, w której byliśmy wcześniej. Ponieważ cały czas siąpił deszcz, to nie kombinowaliśmy tylko udaliśmy się od razu tam. W środku miejsca nie było za wiele, a my ekipę mieliśmy sporą, dlatego usiedliśmy w ogródku na zewnątrz. Zamówiliśmy po piwku, deszcz ciągle padał i powodował, że zbyt ciepło nie było, zimne piwo też nas nie rozgrzewało, dlatego po wypiciu jednego złocistego trunku stwierdziliśmy, że te nasze cztery ściany nie były jednak takie złe. Została podjęta decyzja, że na kolejne piwko wracamy do pokoju – będzie taniej i cieplej :-)
Tu wtrącę, że na zlot zaprosiłem też wspólnie z Kate jej koleżankę z pracy – Agnieszkę, która nie ma zielonego pojęcia o NBA (choć Oladipo zna, bo jej się kazałem nauczyć :D). Tak się składa, że Agnieszki do spontanicznych wyjazdów dwa razy namawiać nie trzeba, dlatego doprosiła jeszcze jedną koleżankę i dwóch kumpli i w składzie Aga, Ela, Jarek i Michał postanowili odwiedzić nas w Toruniu. Niestety w naszym hostelu nie było już miejsca, dlatego wynajęli sobie inny – dokładnie naprzeciwko Biedronki, w której robiliśmy zakupy. A dlaczego wspominam o tym w tym miejscu? – Ano dlatego, że spotkaliśmy tą wesołą brygadę wracając do hostelu. Po szybkim przywitaniu część z nas stwierdziła, że idzie do McDonald’s coś przekąsić, część wróciła do pokoju. W Macu każdy zjadł na co miał ochotę po czym wróciliśmy do hostelu, do którego wcześniej udali się już Kate i brygada znajomych z pracy. Nie posiedzieli oni u nas zbyt długo, bo byli zmęczeni podróżą, dlatego główną część wieczoru spędziliśmy w gronie zlotowiczów zasadniczych, że tak to ujmę ;-) Wieczoru, który obfitował zarówno w dobre, jak i niestety złe emocje...
Dobrych nie trzeba długo szukać – dużo śmiechu, napoje rozweselające, rozmowy o Orlando Magic czy świetna atmosfera turnieju w NBA2k, zwieńczona pojedynkiem pomiędzy mną a Mcrockiem, który zakończył się po… 4 dogrywkach! (no dobra pochwalę się – wygrałem :D). Niestety dobre humory postanowiła nam popsuć pani recepcjonistka. Tu dodam, że panie recepcjonistki przez cały nasz pobyt w hostelu nie były zbyt miłe, były to młode osoby i wydawało się, że się z nimi fajnie dogadamy – tak jak to było rok wcześniej w Krakowie. Nic z tego, panie te miały miny jakby musiały siedzieć w Orange za karę, a już największy popis dała pani Małgorzata Kruszyńska, która na nieszczęście miała dyżur tego wieczora. Zaczęło się od tego, że wygarnęła Ademkowi, że jesteśmy za głośno. Ademek zgłupiał, bo gdy podszedł pod drzwi naszego pokoju to okazało się, że wcale nie jest głośno, co innego w innym pokoju, z którego dobiegały dźwięki, o czym Ademek raczył szanowną panią poinformować. Następnie pani stwierdziła, że Niv i Kinga przebywają w hostelu nielegalnie i ponieważ jest po 22, muszą opuścić hostel. Poszedłem porozmawiać z panią i bardzo, ale to bardzo grzecznie poprosić by mogli zostać jeszcze godzinę, tłumaczyłem że są z okolic i chcą tylko posiedzieć z nami jeszcze chwilę, a potem sobie pójdą. Nic z tego, pani z miną wielkiego zniesmaczenia oznajmiła mi, że jeśli goście w tej chwili nie opuszczą hostelu to wezwie ochronę. Ręce mi opadły...
Nie było sensu się kłócić, wróciłem do pokoju i oznajmiłem, że musimy się zwijać. Niv zadzwonił po tatę, który miał ich odebrać i wyszliśmy na zewnątrz. Ponieważ padało stanęliśmy sobie pod daszkiem, gdzie jakieś 90% naszych wypowiedzi dotyczyło pani Małgorzaty, choć wtedy nazywaliśmy ją zupełnie inaczej. Gdy Kinga i Niv odjechali, wróciliśmy do hostelu, a ja i Skrzatos poprosiliśmy panią o jej dane, żeby móc wystawić jej „referencje” na stronie z opiniami o hostelach. Dalszy ciąg wieczoru przebiegł już spokojnie, pograliśmy jeszcze trochę i każdy o swojej porze udał się do krainy snu.
W sobotę czekała na nas kolejna atrakcja, a była nią wizyta dwóch kolejnych osób, mieli nas bowiem odwiedzić mieszkający w pobliskiej Bydgoszczy Meda11 i jego dziewczyna – Agnieszka. Około południa Meda napisał mi, że zbliżają się do Torunia, poszliśmy więc z Kate na powitanie nowym zlotowiczom. Agnieszkę i Adama spotkaliśmy nieopodal dworca, poznaliśmy ich po szaliku Orlando, którym Meda wywijał. Nastąpiło szybkie powitanie i już maszerowaliśmy do pokoju, a ja żaliłem się jakie to niedobre recepcjonistki mamy w Orange. Po przyjściu do hostelu uraczyliśmy się z nowo przybyłymi Leżajskiem z Biedronki, po czym stwierdziliśmy, że spragnieni gry w kosza po piątkowych deszczach idziemy na boisko. Nawet Meda zareagował na ten pomysł z entuzjazmem, mimo że nie miał odpowiedniego stroju i musiał grać w jeansach.
Nie przeszkodziło mu to na szczęście w rozegraniu dwóch dobrych kwart, dwie kolejne już odpuścił wcielając się w rolę trenera i zarazem GMa. Grało się bardzo fajnie, nie było zbyt gorąco, boisko tylko miejscami było nieco wilgotne i bez problemu rozegraliśmy niezwykle emocjonujące starcie zakończone wynikiem 102-100 dla… dla zwycięzców :D Po meczu postanowiliśmy rozgrać konkurs rzutowy, w którym do wygrania była książka „Dennis Rodman. Powinienem już być martwy.”, do zawodów stanęli wszyscy, jednak ci którzy książkę już posiadali nie brali udziału w batalii o nią. Konkurs polegał na zbieraniu punktów za rzuty osobiste, z półdystansu oraz dystansu – po 5 z każdego miejsca, punktowane standardowo jak w meczu (osobiste za 1, półdystans za 2, dystans za 3). Bezkonkurencyjny okazał się Ademek, który uzbierał bodajże 16 pkt i to on stał się posiadaczem książki (którą prawie w całości pochłonął w pociągu wracając ze zlotu :-)).
Czas na boisku płynął bardzo szybko, a ponieważ Meda i Aga musieli wracać pociągiem około godziny 17 (wzywały ich obowiązki nazajutrz rano), rozdzieliliśmy się i część osób została na boisku, a część wróciła z Bydgoszczaninami do hostelu. Tam wspomniana dwójka odświeżyła się przed podróżą i wyszliśmy z nimi na miasto. Po kilkunastu minutach spaceru Aga i Meda udali się na dworzec, a my (ja, Kate, Wrocka i Allen) poszliśmy na obiad. Wybraliśmy chińską restaurację, ale niestety jako że nie było z nami Niva – wybraliśmy kiepsko. Knajpka co prawda wyglądała przyjemnie, ale jedzenie mieli słabe. Mimo to najedliśmy się, a później poszliśmy na miasto w poszukiwaniu pierników i pamiątek (rozszalał się Allen, który kupował na potęgę ;-)).
[Słów kilka od Skrzatosa: Gdy część zlotowiczów wybrała się na „Chinola” ja z mcrockiem i piotrkiem027 wybralismy się ponownie… nie, tym razem nie do McDonalda, ale do pizzerii w której dzień wcześniej gościliśmy. Pizza i piwko w bardzo przyjemnej atmosferze.
Po pożegnaniu medy i Agnieszki, część z nas została jeszcze na Orliku. Graliśmy (skrzatos, ademek, mcrock, białaas, piorek027, zając) na luzie i nie broniliśmy blisko, popisywaliśmy się za to fajnymi (często przypadkowymi) zagraniami jak np. pass między nogami, albo kilka milimetrów od twarzy przeciwnika. Zając za to robił no look passy do ogrodzenia, a ademek bił rekord Redicka z NCAA w trafianiu trójek. Po meczu chcieliśmy panią z Orlika zaprosić na piwko, ale na pytanie Białego „Nie może Pani pić na służbie?” odpowiedziała twierdząco. Tak więc w męskim gronie skosztowaliśmy ciepłe tatry z puszki i udaliśmy się w stronę Hostelu. Po drodze natknęliśmy się na prawdziwe kino akcji, a mianowicie mieliśmy okazję zobaczyć jak kręcą tvn-owski szpital. Niestety za późno się o tym zorientowaliśmy, bo przeszło nam przez myśl, by się położyć na ulicy i sprawdzić czy karetką by się zatrzymała, co otworzyło by nam drogę do kariery filmowej.]
Po naszym powrocie i powrocie koszykarzy zaczęliśmy planować ostatni wieczór na zlocie. Po raz kolejny postanowili nas odwiedzić Niv z Kingą, mimo że mój kompan od kibicowania Milanowi kończył późno pracę, to postanowił wpaść do nas i się pożegnać. Wcześniej ja i Kate udaliśmy się do naszych znajomych, z którymi poszliśmy na piwo do pubu, a gdy Niv zadzwonił, że już czekają na nas pod hostelem – wróciłem do brygady Orlando-maniaków :D Wieczór był spokojny, ale jednocześnie bardzo fajny. Robiliśmy wspólne zdjęcia i cieszyliśmy się ostatnim wieczorem, jednocześnie już rozpaczając, że nazajutrz trzeba się rozjechać po całej Polsce.
W sobotę odbył się także finał w NBA 2k13. Zwycięzcą okazał się Skrzatos, który po emocjonującym meczu pokonał Mcrocka. Cały turniej był bardzo emocjonujący i obfitujący w świetne pojedynki, ale przede wszystkim ogrom dobrej zabawy i rywalizacji fair-play. Gratulacje dla Skrzatosa za zwycięstwo! Za rok też będziemy grać!
W niedzielę musieliśmy wstać nieco wcześniej niż w pozostałe dni, bo do południa musieliśmy się wymeldować z hostelu, a biorąc pod uwagę humorki pań z obsługi – woleliśmy nie ryzykować po raz kolejny niemiłej atmosfery. Dlatego grzecznie się spakowaliśmy i przed godziną 12 opuściliśmy hostel. Bagaże zostawiliśmy w naszej Skodzie i postanowiliśmy iść jeszcze na miasto na obiad. Naszym celem stała się pierogarnia, w której serwowano zarówno pierogi z wody jak i zasmażane. Standardowo w restauracji było nam niezmiernie wesoło, o czym niech świadczy fakt, że w ptaku, który nagle do nas przyleciał (siedzieliśmy w ogródku na zewnątrz) każdy widział inny gatunek, od wróbla do bociana :D
Po obiedzie i powrocie do samochodu zaczęliśmy się powoli rozchodzić, obiecując sobie, że widzimy się najdalej za rok. Najpóźniej z Torunia wyjeżdżał Allen, a my mając jeszcze kawałek drogi do Pabianic nie czekaliśmy z nim już do końca i między 14 a 15 wyruszyliśmy w podróż. Razem ze mną i Kate do Pabianic wrócili Piotrek i Skrzatos, wieczorem posiedzieliśmy sobie jeszcze wspominając zlot przy kolacji, a w poniedziałek po południu odwiozłem chłopaków na dworzec Łódź-Kaliska, skąd najpierw Piotrek udał się pociągiem do Tarnowa, a następnie Skrzatos autokarem do Jędrzejowa. Tym samym rozstałem się z ostatnimi zlotowiczami i wróciłem do szarej rzeczywistości.
Ale żeby nie kończyć w ten sposób napiszę, że dla takich imprez jak nasze zloty warto żyć. To niesamowite, że tyle różnych osób spotyka się w jednym miejscu i dzięki wspólnej pasji potrafi się ze sobą dogadywać jakby ich znajomość trwała od lat i jakby widywali się codziennie. Po raz kolejny do zlotu dołączyły nowe osoby i mamy nadzieję, że tak będzie co rok. A na kolejny zlot już mamy pewne ambitne plany, np. stworzenie w profesjonalnej drukarni wielkiej flagi, której głównym motywem będzie Orlando Magic i nasz zlot. A zatem… dzięki i do zobaczenia za rok!
▲ Ukryj ▲